sobota, 20 maja 2017

ZAMACH NA KASPROWY!



Skandal! Hańba! I do tego biedne koziczki w tle!

Byłem wczoraj w odwiedzinach i przez przypadek załapałem się na serwis informacyjny pewnej stacji która od jakiegoś czasu nic innego nie robi, tylko zaciekle walczy o demokrację (z panującą nam dyktaturą, czy cośtam). Jakiś polityk znowu stanął na barykadzie i w przypływie odwagi wydał kolejne mrożące krew w żyłach przemówienie z pogrążonego wojną miasta. Ostatni bastion demokracji galaktyce, prawie jak zakon Jedi. 

Nagle zamiast politycznej szopki na ekranie pokazano Kasprowy Wierch, a prezenter powiedział coś naprawdę poważnego.

PKL wraz z Urzędem Miasta Zakopane zaczyna dyskutować na temat zwiększenia przepustowości kolejki na Kasprowy w sezonie letnim, dwukrotnie! Oczywiście pokazano prawie pusty wierzchołek górki obecnie, kiedy nie ma sezonu, a kilka dni temu był 4 stopień zagrożenia lawinowego. Wkrótce potem zaprezentowano kolejkę ludzi do kasy z przełomu lipca i sierpnia w której czas stania wynosi około sześciu godzin. Jaka to sprytna manipulacja, góry stoją puste, a ludzie czekają jak debile w kolejkach bo TPN wprowadza bezsensowne ograniczenia, zasłaniając się ochroną przyrody.

Tadeusz Nalepa napisał kiedyś piosenkę w której zadał pytanie które aż się prosi.
„Czy to jest tylko sen szaleńca?” Czy oni na serio…

Żeby było jasne, ja nie mam nic do ludzi korzystających z kolejki. Sam kiedyś stałem 5 godzin i wiem jaki to jest ból gdy smażysz się w tłumie w pełnym słońcu, a mógłbyś w tym czasie być już na Świnicy. Ale kurka wodna to jest wolny kraj i nikt do stania w kolejkach nie zmusza. Co więcej, droga na Kasprowy to tylko 3 godziny tempem żółwia i nie trzeba do tego biegać maratonów. Kolejka została wybudowana dla tych którzy nie mogą wyjść z przyczyn zdrowotnych, czy też nie lubią się męczyć. Skąd w takim razie dwukrotny wzrost zapotrzebowania, więcej niedołężności czy lenistwa w społeczeństwie?

Kolejna sprawa, jaką mam do Kasprowego, to że generuje duże tłumy przypadkowych ludzi w górach wysokich. Podam przykład. Wyjeżdża sobie Basia z Pawłem na Łomnice, nagle patrzą na pobliskie pagórki i doznają olśnienia.

-Co to za ładne pagórki?
-Grań Wideł!, wg mapy dwie godziny.
-Choćmy tam, będzie kozackie profilowe!
-Mam w plecaku sznurek na którym wieszam pranie, karabinek do kluczy, sznurówki w trampkach repy jak znalazł, zaasekurujesz mnie z półwyblinki i jakoś to będzie…

Ktoś widział taką sytuację?

Nie, bo nie ma takiej opcji. Kolejka na Łomnicę wyjeżdża w tak hardcorowy teren, że nie ma się tam gdzie zaplątać. A u nas? Całe rzesze turystów po wypakowaniu na stacji ruszają na 4 strony świata, a szlaki mają swoją przepustowość. Nie ma większego problemu jak ktoś schodzi na dół, czy do murowańca, ale jest problem po pierwsze na samym wierzchołku (gdzie panuje tłok), po drugie całe grupy wpadają na znakomity pomysł pójścia na najbardziej zjawiskową górę w okolicy której nazwy nie muszę chyba przytaczać. I to już nie jest spoko. Nie twierdze, że ta góra to jakiś harcore, ale żeby na nią wyjść trzeba przynajmniej umieć chodzić! Tymczasem zdarzało mi się zawracać z pod niej ludzi którzy ledwo stali, o lasce! Których na pewno by tam nie było gdyby nie dobrodziejstwo kolejki. Druga strona medalu jest taka, że coraz częściej ludzie wyjeżdżają kolejką i prują w kierunku Orlej, więc jeśli OP w sezonie już jest zatłoczona i można powiedzieć, że to jest jeden wielki zator, to zwiększenie przepustowości kolejki jeszcze ten problem pogłębi.

O temacie śmieci nie będę się rozpisywał, kto chodzi po Tatrach ten zna problem.


Podsumowując nie mówię, że będzie mnie to bardzo bolało, bo raczej w sezonie nasze Tatry omijam jak mogę, czyli przez Czarną Górę. Ostatecznie jak już muszę się plątać w okolicy Kasprowego, to spotykam więcej kozic czy niedźwiedzi, niż ludzi. Nie mniej jednak dla ich dobra było by chyba lepiej żeby liczba ludzi w sezonie nie podwajała się.

Nie wiem czy to jest moment, żeby pisać petycje w tej sprawie, czy już za późno. 

Jeśli ma ktoś coś do dodania w tej sprawie to śmiało.

Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:) 


https://www.facebook.com/wojownicykoscielca

niedziela, 12 lutego 2017

Sławkowski Szczyt II: Just do it! - to jedyna droga!


Część pierwsza - link

Karawana jedzie dalej. Chwilę odpoczywamy, ja trochę czegoś szukam, jak by w nadziei że jednak nie jesteśmy tu jedynymi bytami w tej okolicy od kilku dni. Może jakiś odcisk buta, raka narty czy cokolwiek…nie ma nic. Jesteśmy w miejscy w którym szlak letni wybija się na grań, i nie ma tam żadnego śladu poza naszymi. Tak więc z jakimś niesłabnącym poczuciem dzikiej ciekawości, jak będzie wyglądała dalsza droga, udajemy się dalej by poczuć się mądrzejszym o tą wiedzę. Nasz kolega Słowak wybija do przodu a (tym razem) my  raczej bezrefleksyjnie podążamy jego śladem. Co jakiś czas widujemy niebieski znaczki, słońce napełnia nas radością, a granią idzie się bardzo przyjemnie. Ogólnie nie mieliśmy już wtedy planów zdobywania szczytu, mieliśmy sporą obsuwę czasową, zmęczenie i nieprzespana noc dawały się we znaki, a do szczytu wg. mojej kalkulacji było jeszcze jakieś 3 godziny.




Na szczęście Sławcio na bieżąco weryfikował nasze plany.

Idąc granią cieszyliśmy się słońcem, niestety śnieg w przeciwieństwie do nas słońcem się cieszyć się nie potrafi. Zamiast stawać się szczęśliwszym, śnieg z kwadransu na kwadrans robił się coraz bardziej  mokry i ciężki. Ciężar gatunkowy tego zjawiska na Sławkowskim wygląda mniej więcej jak te dwa zryte lawinami żleby które mieliśmy przyjemność obserwować.

Tak czy owak robiło się lawiniasto, z godziny na godzinę coraz bardziej, i przypomniały mi się słowa jednego z moich mentorów „Jeżeli ktoś wiosną o godzinie 13 znajduje się w kotle Gerlachowskim to musi zginąć, bo jest idiotą”. Nadchodziła 13, temperatura była dodatnia, i prawdę mówiąc nie było już innej drogi do Smokowca jak przez szczyt Sławkowskiego. Jeżeli chcemy wrócić na dół trawersując jakikolwiek żleb, musimy to robić koło 17:00, czyli ogólnie rzecz biorąc po ciemku. A przyznam się, że na samą myśl o wracaniu granią i usłyszeniu po raz kolejny „Marcin, czuje się nie pewnie”, serce nieskutecznie wybijało mi żebra.
Idąc wzdłuż grani w końcu spotkaliśmy pierwsze tego dnia towarzystwo, kopytne koleżanki jednak czasem pokazują się na Sławciu.

Dalej droga była całkiem ok., przynajmniej tak nam się wydawało dopóki nie doszliśmy do trawersu jednego z ostatnich przedwierzchołków. Droga wiodła po północnej stronie stoku wąską skalną półką, gdzie były zdeponowane spore ilości bardzo słabo związanego śniegu. Nie muszę chyba dodawać jaka lufa była poniżej. Generalnie przeszliśmy ten fragment dość czujnie i w sporych odstępach. Nie było to przyjemne uczucie, przyprawiało wręcz o urojony zawał serca i z całej drogi ten fragment oceniam jako najbardziej niebezpieczny. Choć podejrzewam, że istnieją również wariaci którzy dali by radę przejść to miejsce umilając je sobie konwersacją z telefonem przy uchu.



W końcu stanęliśmy pod naszym kopcem kreta, nie był nudny, był piękny. Zaśnieżony z każdej strony, stał dostojnie w pełnym słońcu na tle błękitnego nieba, a po jego zboczach zaczęli gramolić się wyłaniający się ze żlebu ski-turowcy. Fajnie po całym dniu spotkać jakąś żywą duszę. Nie chcę nawet wiedzieć się jak oni się tu dostali, po prostu wychodzili z dziury i darli na szczyt. 




Nie pozostało nam nic innego jak schować kijki, zrobić przegląd zaopatrzenia, wyjąć czekany, schować plecaki w bezpiecznym miejscu i atakować śnieżnego potworka. Śnieg na tej wysokości był już całkiem przyjemnie związany, prawie się nie zapadaliśmy. Po jakichś 20 minutach ostrego darcia pod górę równo o godzinie 15:00 dołączyliśmy do grona zimowych zdobywców Sławkowskiego szczytu. Oto co ujrzeliśmy na szczycie.







 Dzień powoli się kończył, temperatura spadała, cieszyło mnie to, w ogóle wszystko mnie cieszyło. W takich okolicznościach człowiek nabiera przekonania, że trzeba w życiu dawać z siebie dużo więcej wysiłku i determinacji czasem ryzykować a rezultaty tych działań mogą przerosnąć najśmielsze oczekiwania. 

Nasz Słowak zaczął schodzić nieco wcześniej, więc w okolicach szczytu pożegnaliśmy się. Był on bardzo dobrym kompanem, spotkanym za pośrednictwem pewnego zbiegu okoliczności, szkoda że musiał pędzić. Z drugiej strony dobry z niego wariat, wspomniałem, że miał do plecaka przytroczone buty narciarskie. Okazało się że były one tylko częścią balastu który dźwigał. Ogólnie jego plecak warzył około 30 kg i miał za zadanie wyrobić mu kondycję.  Powiem szczerze, że warzyłem swojego garba przed wyjazdem i wyszło mi 7 kg z całym sprzętem. Więc pomijając aspekty bezpieczeństwa lawinowego, nasz kolega dokonał niezłego wyczynu, przynajmniej w moich oczach.

Droga powrotna niosła za sobą dwie niewiadome. Po pierwsze czy uda nam się znaleźć obejście lawiniastego trawersu przedwierzchołka po południowej stronie, oraz czy uda nam się znaleźć zejście z grani tak aby po ciemku trawersować jednak te żleby i nie pakować się z powrotem, w dodatku po ciemku do „gani Sławkowskich rumaków”J.



Po zejściu z kopułki założyliśmy z powrotem nasze plecaki i udaliśmy się granią prosto na południową turniczkę. To nie jest tak, że szukaliśmy wrażeń, po prostu szukaliśmy bezpieczniejszej drogi, a to, że nie ma ona nic wspólnego z letnim przebiegiem szlaku, hmmm.. czasem tak bywa. Zimą może nawet bardzo często. Pod turniczką czekało na nas dość strome skaliste gołoborze, prawie bez śniegu(za stromo, żeby mógł się utrzymać). Poza mchem, płytami i nierzadko ruszającymi się kamieniami można było „korzystać” z rosnących miejscami i nieźle przymrożonych kępek trawy. Wyglądało to mało zachęcająco, ale na pewno lepiej niż od północy. Zaczęliśmy schodzić, raki skrobały granit aż miło, czekan gdzie się klinował tam się klinował, resztę trzeba było ogarnąć rękami lub wbijać się w trawnik. Schodziliśmy pionowo w dół w stronę południowo zachodniej grani. W dole widać było niewielki zachód którym prawdopodobnie dałoby się przetrawersować całą tą turnię i dojść do szlaku. Zarówno zejście jak i trawers tym wariantem jest bardzo wymagający i w zasadnie jakakolwiek asekuracja była by tu bardzo na miejscu. Jej brak z naszej strony bynajmniej nie wynikał z fanatycznego wyznawania ideologii „Light and Fast”. Bez żadnego doświadczenia w sakle nie było by mowy o robienie takiego dzikiego przejścia, na szczęście na tym polu obydwoje mamy doświadczenie i uznaliśmy, że możemy sobie na to pozwolić. Co więcej apropo tej drogi napisać? Jak to poza farbą. Trzeba być sprytnym, obserwować przebieg drogi, intuicyjnie wybierać najbezpieczniejsze warianty i być gotowy do zawrócenia, gdy okaże się że droga przekracza nasze możliwości.

Drogę pokonaliśmy dość sprawnie i idąc zachodem kilkadziesiąt metrów poniżej w końcu dostrzegliśmy swoje ślady. Dalej szliśmy analogicznie do wyjścia tylko szybciej, szukając jakichkolwiek śladów ludzkiego bytowania po stronie południowej. Ślad w końcu się znalazł, było odejście w dół, przetarte, ale w zupełnie innym miejscu niż wynikało by to z przebiegu letniej drogi. Zaryzykowaliśmy. Droga trawersowała strome zbocza zarówno poniżej grani szlakowej, jak i tej naszej dzikiej. Śnieg na szczęście był już dość dobrze zmrożony, o wiele lepiej niż rano. Szliśmy tym śladem jakieś pół godziny i w końcu gdy zrobiło się absolutnie ciemno znaleźliśmy swoje poranne ślady. To było niepodważalnie miłe uczucie, gdy po ponad 10 godzinach szukania różnych dróg jesteś już na pewno na tej dobrej,  już prawie w domu.



PS. Cofam wszystkie obelgi na temat Sławka, jakie zdarzyło mi się wypisać! 

Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:) 

https://www.facebook.com/wojownicykoscielca

Alternatywny opis całego przedsięwzięcia, spisany niestandardowym piórem współprowokatora całego wydarzenia: Zuzy:) 

piątek, 10 lutego 2017

Sławkowski Szczyt zimą I: I feel WYCOF in the air.


Można się zdziwić jak bardzo człowiek ufa swoim przekonaniom. Można się również zdziwić jak z jaką łatwością góry potrafią zadrwić sobie z naszych śmiesznych wyobrażeń. Napisałem nie dawno coś co skrócie brzmiało, „Sławko, Ty nudny brzydalu, idziemy po Cibie”, minęło kilkadziesiąt godzin i poszliśmy.

            Wyjść z kimś zimą w Tatry Wysokie to troszkę jak solidnie urżnąć się w palec, zanurzyć pióro we wlanych sokach i podpisać „...i że cię nie opuszczę, aż nie będziesz z powrotem na dole, choćbym miął zawinąć cię w NRC jak tortille z soczystą baraniną i odmrozić sobie wszystkie palce czekając zanim przyjdzie pomoc, jakakolwiek dupuwa by nas nie dopadła”. To brzmi trochę jak wyrok, ale wydaje mi się, że idąc w góry czy wisząc na linie przypięty do drugiego człowieka podpisujemy go za każdym razem. Z czasem na tyle często, że poleganie na sobie przychodzi nam jakoś naturalnie. Chyba właśnie dlatego w przypływie dnia wolnego wybrałem się w góry z osobom której poza kilkoma szalonymi historiami i przescrollowanym blogiem który jest swoistą instrukcją obsługi do czerpaka radości z życia, w zasadzie nie znam. A może po prostu mam tendencje do ufania ludziom przekraczającym na drodze do realizacji swoich pasji ósmego kręgu pozytywnego szaleństwa. Tak czy siak, skończyło się porwaniem bez okupu, za granicę kraju, całkiem wysoko i co najważniejsze z dala od krakowskiego smogu, który już dawno ostro przedawkowaliśmy.

            „Wycieczka” na wywiany i spłaszczony kopiec kreta zaczęła się, jak to zwykle bywa od podejścia na Maksymiliankę. Trudno tu o czymś napisać, o tym ekstremalnym przeżyciu, więc raczej porzucę to wyzwanie. Wspomnę tylko, że widoczność była zaskakująco żadna, Mordor, wszędzie szaro i cicho. W oddali słychać było ujadanie psów. Przeszliśmy ten fragment drogi trochę z ciekawości co będzie dalej. Nie było nieba, nie było słońca, prawie nie było się czym zachwycać. 






Prawie, bo znam tę drogę z wersji letniej oraz wiosennej i musze przyznać, że pomimo bardzo zasmęcającej pogody, pół metra zbitego śniegu pod butami sprawiało, że szło się całkiem sprawnie.
                       
Na balkoniku podziwiać widoki mogłem jedynie ja i tylko dlatego i tylko dlatego, że znałem je na pamięć. 



Droga dalej była równie mglista jak nużąca. Szlak był przetarty, więc bez zastanowienia podążaliśmy nim mijając kolejne czubki kosówek. W końcu szlak odbija agresywnie w prawo, stromo pnie się do góry i zaczyna się fragment bardziej kondycyjny. Idę, zipiąc i próbując znaleźć w tym jakieś pozory sensu. Mgła dalej jest dosłownie wszędzie, działa to jak gwałtowne odwirowywanie resztek nadziei, że to się może udać. Ale idziemy, bo taki jest plan, takie założenia i przydałby się jakiś lepszy powód jak ogólnie panująca bryndza, czy nieprzespana noc, żeby odwrócić się o 180 stopni i odpuścić.




W końcu zaczęły się kolejne opory. Śnieg zaczął się zapadać. Nie tak agresywnie jak na wiosnę, że trzeba się z pod niego wykopywać jak kret, ale na tyle, żeby raz na kilkanaście metrów rozdrażnić, zaskoczyć, pobudzić trochę jak poranne espresso. Potem gdy wpadłem na głupi pomysł, że gorzej już na pewno nie będzie, droga nagle się urwała. Koniec przetartego szlaku, trzeba sobie radzić samemu. Tzn piechur który coś w tę stronę torował, ubrał narty i odbił lewo w jeszcze gorszą i bardziej przepadzistą kosówkę(wiem, sprawdzałem). Teraz przyszedł ten fascynujący moment w którym trzeba było podjąć jakąś decyzję i musiała być ona na tyle szybka, żeby się nie wychłodzić. Jedynym pozytywnym aspektem tej gównianej sytuacji były wystające w pobliżu skały. Zapadać się w śniegu w nieskończoność nie ma sensu, poza tym, tam dalej na lewo są już tylko jak twierdzą poczytne źródła, „nie lawiniaste” żleby a skoro śnieg był tak przepadzisty, nie miałem ochoty testować tej teorii.

Wybrałem więc skały, jedyne formacja w okolicy sprawiające wrażenie jakiejś stabilności. Przy czym skała to też dużo powiedziane, gdzieś z pod śniegu zaczęły wystawać pojedyncze kamienie. Były one co najwyżej nadzieją na jakąkolwiek skałę gdzieś wyżej, i właśnie dlatego udaliśmy się w ich stronę. Po kamieniach szło się inaczej, było co prawda się czego złapać, ale nie wiadomo było gdzie stanąć. Wszystko było pod śniegiem, a pomiędzy głazami czy płytami nachylonymi w cholera wie jakim kierunku wyczuwalne były spore szczeliny. Może nie dało się w nie spaść i skręcić karku, ale wyłamanie kolana, nie stanowiło by dla nich problemu. Tu zabawa była przednia. Trochę poodśnieżaliśmy, trochę sondowaliśmy kijkami, nie mniej jednak pomimo, że zajmowało nam to sporo czasu cały czas pięliśmy się ostro w górę. Przystanęliśmy na chwilę i nagle usłyszeliśmy czyjeś kroki.




Z osłupieniem czekałem by dowiedzieć się kto jeszcze wpadł na tak genialny pomysł, by w takich warunkach wychodzić na Sławkowski. Wyłoniła się postać ubrana w czerwoną kurtkę, z plecakiem do którego miał przytroczoną parę butów narciarskich. Po cholerę mu same buty, skoro nie ma żadnych desek? – pomyślałem. Podszedł, przywitaliśmy się, po czym jakoś tak beznadziejnie wzruszył ramionami i wypowiedział coś co zabrzmiało „Szlak był przetarty, więc poszedłem, gdzie my w ogóle jesteśmy i gdzie wy w ogóle idziecie?” Wytłumaczyłem mu, że idziemy w stronę grani, i że tędy jest bardziej stabilnie i jakoś tak bardziej „po ludzku”. Chociaż prawdę mówiąc dalej nie do końca wiedziałem co będzie dalej. Zamieniliśmy kilka zdań i z wolna zaczęliśmy się gramolić dość stromym zaśnieżonym gołoborzem. Po chwili Słowak krzyknął, a może to jak krzyknąłem… Generalnie chodziło o to, że zrobiła się niebieska dziura w niebie i przez chwilę było widać nawet kawałek Łomnicy. To było jak przebudzenie. Poczułem się tak, jak by cała ta beznadziejna rozgrywka o każde 10 metrów nagle nabierała sensu. W zasadzie dowiedzieliśmy się jednej dość istotnej rzeczy, byliśmy już bardzo wysoko a grań była w zasięgu 100 może 200 metrów.




Kiedy w górach nagle czujesz że jest w Tobie nadzieja, pod żadnym pozorem nie mów do niej Mamo!

Robiliśmy kilka kroków, odśnieżaliśmy, sondowaliśmy, potem znowu kilka kroków… tak mijały kolejne minuty…może nawet dziesiątki minut. Nagle niebo otwarło się nad nami i zobaczyliśmy grań. Słońce zaczęło otulać nasze zmęczone twarze i były to jedne z szybszych dożylnych zastrzyków endorfin jakie pamiętam. Zobaczyliśmy grań, była 100 metrów od nas, ale zamiast kierować się w jej stronę wyjąłem telefon i zacząłem fotografować wszystko, jak by z obawy, że za chwile znowu nadciągnie ziemność która nam to wszystko odbierze. Chmury przychodziły i odpływały, cyklicznie. Postanowiliśmy wyjść wyżej i choć patrząc na czas nie mieliśmy raczej złudzeń, że prędzej czy później zawrócimy, chcieliśmy chodziarz zobaczyć „co się stanie” gdy dojdziemy do grani.

Gdy dotarliśmy na grań, stał się dzień. Zobaczyliśmy naszą gwiazdę, błękit nieba, oraz poustawiane szeregiem strzeliste szczyty i granie. To był widok zniewalający i budujący. Byliśmy ponad mglistym Mordorem, całą trójką. O tym nie wspomniałem, ale Słowak który zdezorientowany wyłonił się z nikąd podążając naszymi śladami zdecydował się iść razem z nami dalej. Staliśmy więc gdzieś na początku cholera wie jak długiej i niebezpiecznej(bo że strzelistej, to było widać) grani i zastanawialiśmy się co zrobić dalej.

Tej drogi nie ma na żadnych szlakach, nie wiadomo, czy ktokolwiek tędy szedł. Czy ta grań jest jakkolwiek wyceniona? Trudno jest czasami wchodzić w nieznane, szukać najlepszej drogi, najpewniejszych chwytów. To już nie jest turystyka, tylko wspinaczka. Bez znajomości drogi, bez asekuracji, bez kopczyków i innych oznak ludzkiej ingerencji. To jak test z wynikiem zero jedynkom, kto przeżyje ten wygrywa. Lufa z jednej, lufa z drugiej i wąski skalny trakt liczący tyle dokładnie metrów ile trzeba przejść by mieć taką wiedzę. Czy można wyobrazić sobie lepsze wyzwanie? Czy wycofanie się również jest wygraną? Coś wygrywamy na pewno.

Dlaczego poszliśmy dalej? Chyba trochę na zasadzie „Jak będzie bardzo źle to zawrócę.” To całkiem sensowne podejście, na szczęście wcale nie było źle, było trochę „średnio” choć i tak koncentracja na każdym fragmencie skały w poszukiwaniu kolejnego uchwytu czy stopnia ograniczała inne procesy myślowe w ty te w temacie wycofu. Biorąc pod uwagę, że każdy krok sprawdzałem kilka razy, a pod rakami iskrzyło się jak bym próbował spawać te wszystkie granitowe płyty. Skupiony byłem do tego stopnia, że zapomniałem o istnieniu telefonu, i funkcji aparatu w nim zawartej. Jedyne co z tego fragmentu trasy pamiętam to fakt, że kilka razy siedziałem okrakiem nad dwoma przepaściami powtarzając sobie że Lodowy Koń chyba się trochę zagalopował i głos Zuzy która w pewnym momencie stwierdziła, „Marcin, czuje się nie pewnie” Wtedy dopiero poczułem co to jest strach, bać się o siebie to przy tym jak wdepnąć latem w kałużę i przemoczyć sandały. Na szczęście powiedziała to pod sam koniec grani, i lekkim przerażeniem dokończyła pierwszą dziką tatrzańską drogę.

Rozejrzałem się dokoła, wciąż byliśmy na grani, ale jakiejś takiej wypłaszczonej, zwykłej, mniej lufiastej. Słońce zaczęło wściekle operować już co najmniej od godziny. Biorąc pod uwagę czas, byliśmy trochę w dupie, przynajmniej względem założeń. Była godzina 12:00 i dzień miał się skończyć już za kilka godzin. Nie było szans na zdobycie szczytu, przynajmniej nie w założonym czasie. Był natomiast jeden charakterystyczny fragment skały, który wzbudził we mnie skrajną euforię, radość i zapewne mylne poczucie bezpieczeństwa, a miał kolor niebieski.  




Jesteśmy w dobrym miejscu!


Część II - link

Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:) 

https://www.facebook.com/wojownicykoscielca

niedziela, 31 lipca 2016

Orla Perć na rzęsach, czyli Próba generalna końca świata – CZ2


Początek historii tutaj

      Po całym dniu pracy i nocy dreptania przez góry można przyjąć, że liczenie owiec jest jedynym zajęciem jakie przychodzi człowiekowi do głowy. Można ewentualnie iść do schroniska na piwo, albo podjąć wyzwanie, zejść na sam dół, i spróbować dojechać do domu nie zasypiając za kółkiem. My oczywiście skorzystaliśmy z czwartej opcji, której naprawdę nie życzę nawet wrogom.


Wschód słońca zawsze daje nową nadzieje, pobudza do działania, dodaje energii i jest wizualnym dziełem sztuki. Dzięki niemu na chwilkę zapomnieliśmy o torturującym nas zmęczeniu, porobiliśmy trochę zdjęć, z Zawratu wynurzył się Albert, który na wstępie zapowiedział, że jest wyrypany po nocnym łojeniu najsłynniejszej przełęczy w Polsce, ale gdzieś w jego oczach widać było, ten charakterystyczny błysk szaleńca, który idzie dalej, nawet gdy wszyscy już dawno padli na ryj. Droga na Kozią była bardzo przyjemna, to chyba mój ulubiony fragment Orlej… przynajmniej wśród tych jakie znałem. Bo jeszcze nigdy z różnych względów nie udało mi się przejść całości. Zawsze albo lód, albo deszcz, albo noc… coś było tym pretekstem do schodzenia, ale wtedy byłem pewny, że to są już bardzo poważne argumenty. Tak naprawdę nie wiele pamiętam z tego fragmentu, po prostu szedłem i cieszyłem się z powietrza pod sobą. Chyba miałem jeszcze siłę, choć może to był tylko skutek pompowanej adrenaliny. Tak czy siak było dobrze, wrun jak marzenie, drabinka lekko chwiejąca się jak postacie wychodzące z Zakopiańskich klubów zaledwie kilka godzin temu. Pamiętam, że zaczęło mnie boleć lewe kolano, i nauczyłem się wychodzić i schodzić bardziej lewym. W końcu dość już zmęczony styrmaniem się na kolejny, a potem kolejny przedwierzchołek dotarliśmy na kozi wierch.













Słońce operowało już niemiłosiernie, co potęgowało tylko poziom niewyspania. Zatrzymaliśmy się na chwilę próbując porobić jakieś zdjęcia, czy uzupełnić płyny/kalorie. Ale to był ten moment w naszej wycieczce w którym po 15 minutach odpoczynku czuliśmy się 10 razy bardziej nieżywi niż podczas marszu. Organizm zaczynał zasypiać na siedząco i lepiej było go do tego nie prowokować. Trochę mimo wszystko tam posiedzieliśmy, głównie z obawy o kolano…ale sam nie wiem czy to był znowu bardziej argument czy wymówka. Potem nad Gąsienicową i Zawratem zaczął krążyć helikopter, zły to był znak, nie mniej jednak nie podejrzewaliśmy, że aż tak bardzo zły(wypadek śmiertelny). W końcu ruszyliśmy dalej.

Żleb Kulczyńskiego, moje „ukochane” miejsce w tatrach, zawsze mnie czymś zaskakuje. Byłem tam dwa razy i raz spływał nim potok, drugi raz zamienił się w lodową zjeżdżalnie. Gdy tam dotarliśmy poznałem trzecią stronę jego figlarnej natury. Był tak sypki, że co trzecia skała, której się chwytałem zostawała mi w rękach, nie mrowiąc o tych które wyjeżdżały mi z pod buta. Ogólnie jako jedna z nielicznych osób miałem kask na głowie, więc starałem się jak mogłem nie pisać nikomu nekrologu, ale teraz napiszę, jasno i wyraźnie: Ludzie, noście kurwa kaski! Bo to też nie jest tak, że jak bym zrzucił komuś kamień na głowę to miałbym wyrzuty sumienia. To nie Krupówki, tylko Orla Perć, ma fragmenty bardziej lub mniej sypki i kruche. Co więcej jest szlakiem bardzo uczęszczanym i sam dostałem kilka razy kamieniem tego dnia także w głowę co widać na moim kasku. Więc zakładam, że osoby idące bez kasku, albo się z tym liczą i biorą kamień na klatę, albo są idiotami. Koniec dygresji.

W tym żlebie troszkę mi zeszło, głównie na szukaniu czegokolwiek stabilnego, z czym się nie spierdzielę na dół, i w sumie nawet się udawało, niestety w tym samym momencie czas płynął nieubłagalnie. Kominek na pierwszy granat poszedł jeszcze dość gładko, ale z każdym kolejnym kwadransem opad formy był już zauważalny. Zatrzymaliśmy się na mecie Granatowych zawodów, gdzie próbowałem jakoś odżyć. Jedzenie, picie, papierosy… nic już nie pomagało. 




       Z jednej strony czułem taką satysfakcję, że na horyzoncie widać koniec Orlej, z drugiej strony dystans jaki mięliśmy jeszcze do pokonania był dla mnie absolutnie nie do zaakceptowania. Było już koło południa, a za mną 31 godzin na nogach, z czego 13,5 godziny na szlaku. Tu już zaczęła buntować się psychika, żebrała o sen jak napalona nimfomanka o kolejny orgazm. Po czym nagle ruszyliśmy i wszystko ucichło, zobojętniało, chyba nie miałem już siły myśleć. Powoli przechodziłem kolejne łańcuchy a jedyną myślą oraz filozofią jaką potrafiłem stworzyć było, „zrób jeszcze kilka kroków i niech tego cholerstwa ubywa”. Ubywało, ale bardzo powoli. Łańcuchy nie miały końca, a za nimi były kolejne. Ilość ludzi na szlaku była już dość znaczna, co dodatkowo utrudniało poruszanie się, a słońce nie odpuszczało ani na chwilę. Tak z ciekawości chyba muszę się tam kiedyś przejść, bo ten szlak może być naprawdę piękny i ciekawy, jeśli idąc nim nie zasypia się na stojąco. Co jakiś czas widać było kolejne turniczki, a gdy się je przeszło lub trawersowało pojawiały się następne. Wracając do kolana, oszczędzając to prawe, zaczęło mnie również boleć lewe, ale postanowiłem dalej pozostać przy eksploatowaniu głównie jednego. Po półtorej godziny mięliśmy już z Albertem naprawdę poważne przekonanie, że już zbliżamy się do Krzyżnego. W praktyce okazało się, że to mniej więcej połowa drogi. Brzmiało to dla mnie jak jakiś koszmarny dowcip, ale w sumie miała być wyrypa, to jest. I to jaka. Dalszej części drogi do Krzyżnego w sumie nie pamiętam. Pamiętam, że zrobiliśmy kilka postojów żeby puścić dymka, chyba na pobudzenie, czy jakoś tak. Ogólnie to trudno było myśleć racjonalnie, a może nawet w ogóle myśleć.




Krzyżne zapamiętałem jako taką łączkę idealną do spania. Nie zwracałem uwagi na góry czy tłumy ludzi… powoli zaczynałem zamiast trawy widzieć już tylko zielone leżaki. Nawet kamienie wydawały się jakieś podejrzanie miękkie i wygodne. Usiadłem na chwilę, i starałem się nie zamykać oczu. To niesamowite jak wielkie wyzwania sprowadzają się czasem do małych z pozoru prostych rzeczy. Po chwili walki ze snem, ruszyliśmy piargiem w dół i znowu odcięcie, zobojętnianie marsz w dół w kolejną niekończącą się historie. Zawsze próbowałem zilustrować jakoś sobie definicje nieskończoności, patrzyłem w gwiazdy, szukałem absolutu, tymczasem zrozumienie czym jest nieskończoność przyszło do mnie właśnie na powrozie z Krzyżnego do murowańca. To było niesamowite, w połowie drogi włączył mi się tryb zombie. Krocząc przez nieskończoną dolinę mięciutkich pluszowych materacy w kształcie piargów robiąc kilkadziesiąt kroków do przodu miałem wrażenie, że się cofam. Nie wiem na czym polega ten fenomen. Tak czy siak co kilka minut miałem głęboką potrzebę zatrzymania się oparcia na kijkach i wzięcia kilka głębszych… oddechów. Pierwszy raz w życiu jakiś chłopak przechodząc obok mnie zatrzymał się i zapytał czy wszystko w porządku. Wtedy zrozumiałem, że mój wygląd nie może zbytnio odbiegać od samopoczucia. No i tak w rytmie, 100 metrów, 10 głębszych oddechów doczłapałem jakoś do Murowańca, nie wiem ile to trwało, dla mnie kilka wieczności. Po dotarciu do schroniska odkręciłem kran i zalałem pałę lodowatą wodą i pomogło.

Na jakieś piętnaście minut.

Nie obijając się zanadto kontynuowaliśmy nasz spacer na rzęsach w stronę zakopanego. Gdy doszliśmy do przełęczy miedzy kopami, zaczęły się małe negocjacje którędy idziemy, gdzie oczywiście padło na Jaworzynkę. Potem padły jakieś dziwne postulaty, że mamy już nie robić przerw i dojść w godzinę na dół. Co za potwornie rudy pomysł. W sumie to tego jeszcze nie pisałem, ale moje stopy przypominały już w tym momencie coś na kształt bombolady i od kilku godzin każdy kolejny krok był cholernie bolesny. Tak wiec troszkę się wkurwiłem, i zaakceptowałem wyzwanie, dodając do tego, warunek „ale Ty idziesz za mną i nie odstępujesz mnie na krok”. W ramach manifestacji złości która mnie dopadła, podkręciłem troszkę tempo, wyprzedziłem wszystkich ludków jacy się po drodze napatoczyli i 43 minuty później siedzieliśmy już w Kuźnicach na ławce czekając na Alberta. Nie wiem skąd wziąłem jeszcze siłę na takie dokręcenie śruby. Wydaje mi się, że to efekt czystej złośliwości, w odpowiedzi na rudą prowokację.

Podsumowując wycieczkę, pragnę zaznaczyć, że pomysł jest raczej głupi i generalnie nie polecam go nikomu.
38 godzin bez snu
20,5 godziny na szlaku
24,3 km w poziomie
2148 metrów przewyższenia
Ale ogólnie fajna impreza. Orlą Perć i tą wariację na jej temat uznaję za zaliczoną. Czy można ją jeszcze bardziej utrudnić? Pewnie można… Ostatnio czytałem o wariacji Orla+Rysy w jeden dzień, można by też spróbować ją zrobić od Ciemniaka, albo w dwie strony… Można wszystko, ale po co!

Zamiast tworzyć kolejne kombinacje chodzenia po kilkunastu pagórkach w jeden dzień, można przecież znaleźć jedną naprawdę dużą górę i na nią wejść. Co prawda najbliższa taka góra leży jakieś 900km stąd, ale czy to jest powód, pretekst, czy argument?

A po co była ta cała wyrypa? Chciałem sprawdzić gdzie leży dzisiaj moja granica wytrzymałości i jak zachowuję się mój organizm w warunkach skrajnych. Ta wycieczka pokazała mi kilka rzeczy, dzięki niej lepiej poznałem siebie, a właśnie tej wiedzy potrzebowałem przed kolejnym wyjazdem który właśnie planuje. Jeszcze nie wiem gdzie dokładnie, ale ostatnio chodził za mną pomysł na: włoskie naleśniki z podwójną Marmoladą.

A o co na temat tej wyprawy sądzą moje buty.


One też są zdanie, że jest to koniec pewnej epoki. Dla nich chyba ostatniej.

Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca

sobota, 30 lipca 2016

Próba generalna końca świata – CZ1: Czołówki na grani.


"Góry są jak lustra - widzisz w nich samego siebie, takiego jakim jesteś."

Pewna epoka dobiega końca, to się czuje. Wschodzące słońce nad tatrami wydaje się coraz bardziej znajome. Ciemności na grani zamiast przerażać, dają się coraz bardziej oswajać. Ponad głowami niebo próbuje bezustannie odzwierciedlić swym gwiezdnym majestatem pojecie nieskończoności, lecz człowiek zaczyna silą rzeczy przywykać do tego otoczenia, jakby stawało się ono jego naturalnym środowiskiem. Wtedy w głowie każdego miłośnika przygody pojawia się pomysł, aby pójść jeszcze dalej.

        Co znaczy dalej?

Dla mnie dalej oznacza Austrie, Włochy, Francje, Szwajcarie oraz troszkę Niemcy, czyli w skrócie Alpy. Kiedyś jeździłem tam na nartach i od jakiegoś czasu marzyłem żeby tam wrócić, i zmierzyć się z jakimś kilkutysięcznym granitowym, czy dolomitowym potworem. Niestety brakowało wszystkiego: zasobów finansowych, doświadczenia, kondycji, partnera, odwagi i przede wszystkim wiary, że to nie jest jak wyprawa w kosmos.

        W tym roku jest inaczej. 

Przyszedł ten moment, że czuje że mogę, wiem, że się da, mam wszystko czego potrzebuję. Nie będzie żadnego „za rok”, „później” ani „innym razem”. Przynajmniej taką snułem nadzieję, gdy nagle, praktycznie siedząc już jednym pośladkiem na walizkach zorientowałem się, że brakuje mi jeszcze jednej małej pierdoły… bez której nigdzie się stąd nie ruszę i po którą trzeba będzie niestety zgiąć kark do samej ziemi. Brakuje mi takiej wyrypy totalnej, sprawdzianu wytrzymałości, testu dla działania psychiki daleko poza strefą komfortu, czyli takiej próby generalnej końca świata w połączeniu z klasówką z WF-u w terenie wysokogórskim. Jako że stworzenie testów warunków skrajnych wymaga warunków skrajnych, trzeba było się troszkę nakombinować żeby je sobie odpowiednio przygotować.

  Okno pogodowe wypadało idealnie w sobotę, a w piątek, moja aktywność zaczęła się jak zwykle o piątej rano. Zwykle gdy wracam po całym dniu, wykonuje kilka telefonów, domykam naglące tematy i ląduje w wyrku około 22:00 zasypiając jak kamień w nie całe dwie minuty. Zatem, żeby nie być zanadto wypoczętym i nie mieć za dużo energii(co to za wyrypa gdy się jest wyspanym), po pracy spakowaliśmy plecaki, zakupili jakiś prowiant i ruszyliśmy w kierunku zakopanego. O 22:30 wyruszyliśmy z Kuźnic w kierunku Kasprowego. Noc była spokojna, szlaki puste, a resztki zapasów energii spożytkowaliśmy na gaworzenie o przyziemnych sprawach, tocząc się powoli na górę o dziwo w dość szybkim tempie. Gdzieś w oddali co jakiś czas widać było stację kolejki, czyli nasz pierwszy nazwijmy to szczyt, tam odsapniemy po rozgrzewce i oddamy hołd znanym z Facebooka „zdobywcom kosprowego”. 

Na szczycie wylądowaliśmy gdzieś koło pierwszej, wokół stacji meteo jak i na okolicznych skałach spotykaliśmy kolejne gromady świecących ogników. Było dość wietrznie, wiec postanowiliśmy choć na chwilę wykorzystać stację kolejki to była ostatnia szansa na solidny betonowy wiatrochron. Gdzieś kilkanaście godzin wcześniej padł pomysł, czy by tam się nie zdrzemnąć, ale to miał być wyryp i nie należało go sobie ułatwiać. Po pięciu minutach siedzenia zimno zaczęło nam trochę doskwierać, więc korzystając z łaskawości bezchmurnego nieba i prawie pełnego księżyca zgasiliśmy czołówki ruszając w stronę Broad Peaku.

  Plan obejmował wejście na Świnice na krótko przed wschodem słońca, niestety pomimo braku snu, ogólnego zmęczenia po całym tygodniu, szło nam się jeszcze zaskakująco szybko i sprawnie. W dole poniżej przełęczy świnickiej zauważyliśmy kolejne dwie czołówki ochoczo machające w naszą stronę. Nie czekaliśmy na nich, choć byłem prawie pewny, że jeszcze się spotkamy. Na szczycie zameldowaliśmy się w 2 godziny przed wschodem, wiec nie pozostało nam nic innego jak cisnąć dalej w kierunku Zawratu. Nigdy nie planowałem, robienie tego odcinka nocą, ale miało być trudno, to dlaczego nie… W sumie szło się przyjemnie, w porównaniu do demonicznych wyobrażeń jakie snułem na temat takiego przejścia. Łańcuch gonił łańcuch, ale gdzieś tam pozostawały jeszcze zapasy energii, żeby porozmyślać. Ogólnie z perspektywy dwóch tysięcy metrów, podczas drapania się w górę i w dół, życie oraz występujące w nim zawirowania wydaje się zaskakująco odległe. Do głowy wpadają różne słowa, sytuacje, wydarzenia, zdania niewypowiedziane, wykrzyczane i te usłyszane, jak by ktoś rzucał w ciebie puzzlami w całkowicie przypadkowej kolejności. Z rozważań dwa razy wyrwały mnie spadające gwiazdy. Muszę przyznać, że za każdym razem gdy pomyślałem życzenie drugą myślą było „Nie chciałbym mieć tak przejebanie trudnej pracy, jak one.” Potem zaczęło robić się granatowo a droga zaczęła opadać zdecydowanie w dół. W okolicach godziny czwartej, albo gdzieś miedzy czwartą a piątą stanęliśmy na Zawracie.





Pierwsze pytanie jakie przyszło mi do głowy to gdzie się podziali mieszkańcy Zawratu?


        Chodzi mi o te chrapiące i brodate zawiniątka przykryte folią NRC, które gdy ostatnio tu spotkałem, sprawdzałem czy jeszcze żyją. Była to jesień, dość poważny przymrozek a ja wierzyłem jeszcze, że taki biwak musi być awaryjny…to było dawno.



      Ach właśnie, bo o tym jeszcze nie wspominałem. Około godziny 6:00 miał tu do nas dołączyć, tajemniczy nieznajomy, brat-kolegi, o pseudonimie operacyjnym, jak i imieniu Albert. Niestety nie mogliśmy z nim nawiązać łączności a czasu do 6:00 było jeszcze sporo. Po dziesięciu minutach chłód dawał się już dobrze we znaki, więc ruszyliśmy się w kierunku Kozich czubów by zasiąść w loży VIP i pooglądać wschód słońca w technologii 4K Ultra HD. Jak już tu przez tę noc nas poniosło, to czemu nie? Wyskrobaliśmy się kilkadziesiąt metrów wyżej i oczywiście znaleźliśmy nie tylko loże, ale i kolejnych miłośników braku snu. Nie wiem co mnie bardziej rozbawiało. To, że oni muszą być równie nieuleczalnie chorzy jak my? To, że oni istnieją naprawdę, a co więcej właśnie tu są? To że się z nimi dobrze gada? To, że gdybym się na chwilę położył, zasypiając na nowo zdefiniowałbym pojęcie nanosekundy? NIE! 

Najbardziej rozbawiało mnie, że nie spałem już od dwudziestu czterech godzin, a ten dzień, jak i Orla Perć dopiero/właśnie się zaczynają:)







Znudził cię artykuł? W trosce o swoje życie omijaj szerokim łukiem nasz Fanpage:) 
https://www.facebook.com/wojownicykoscielca